Ciastka z dżemem figowym dla niezdecydowanych gospodarzy

Każdy gospodarz ma swoją przestrogę. Moja zaczyna się od posypania mąki kukurydzianej angielskich muffinów o 4 rano, a kończy na tym, że przez co najmniej sześć lat nie jem brunchu. Miałam 21 lat, ledwo starczało mi na szampana do mimosy , ale byłam na tyle dorosła, żeby myśleć, że dam radę upiec domowe ciasteczka , dżem, bułeczki cynamonowe i quiche dla dwunastu osób.
Właśnie rozpocząłem studia magisterskie i wprowadziłem się do dawnego seminarium, które zostało przekształcone w akademik. „Dawniej sale wykładowe czy pokoje w akademiku?” – zapytałem podczas zwiedzania. Trudno było stwierdzić – każdy lokal miał tę samą szarą, bezkształtną cechę, która sprawiała, że czułeś, że wciąż możesz mieć kłopoty. Budynek stał na zboczu; jedna strona prowadziła na kampus przez knajpę hibachi, której właściciel zawsze dorzucał mi dodatkowe opakowania sosu yum yum, a druga w dół, w kierunku sklepu spożywczego, do którego technicznie rzecz biorąc można było dojść pieszo, jeśli nie przeszkadzał zjazd z autostrady.
Życie było dobre. Lubiłam zajęcia, poznałam kilku przyjaciół i spotykałam się z kimś, kto pracował w szpitalu uniwersyteckim – wystarczająco blisko, żeby słyszeć syreny, ale nie widzieć budynku. I jak wiele kobiet przede mną, które osiągają mały, wygodny zakątek sukcesu towarzyskiego, pomyślałam: zaproszę kilka osób.
Po przeprowadzeniu kilku nieformalnych sondaży stało się jasne, że kolacja była logistycznie niemożliwa: zbyt wiele zajęć wieczorowych, zbyt wiele prac dorywczych i (jak to się mówi w przypadku programów nauk humanistycznych) co najmniej jedna osoba spotykała się z żonatym członkiem wydziału, który nie potrafił znaleźć pretekstu, żeby wyjść z domu po zachodzie słońca.
No więc przyszedł czas na brunch .
Z perspektywy czasu, to była moja pierwsza prawdziwa praca jako gospodarz. Gościłem już gości na studiach, ale te spotkania miały w sobie pewien rodzaj pięknego chaosu – mniej oczekiwań, przełamanych większym wysiłkiem grupy. („Ty przyniesiesz chipsy, ja przyniosę lody”). To było inne. Niemal dorosłe.
Dorastając w głęboko ewangelicznej społeczności, gdzie radykalne role płciowe skutecznie pozbawiały niemal wszystko uroku, nigdy nie przywiązywałam szczególnej wagi do wyglądu osoby domowej. Chyba chciałam czuć się wyrafinowana. Miałam przecież 21 lat, czytałam Joan Didion i oglądałam „ Bosonogą Contessę ”, próbując nauczyć się być kobietą, której życie wydaje się zmontowane. Gdzieś pomiędzy „Ciocią Mame” a Marthą Stewart czułam się w sam raz.
W końcu zbierałam salę pełną pisarzy. Może to byłby początek czegoś – stałego salonu, tradycji, miejsca, gdzie ludzie mogliby podjadać ciastka i wypowiadać się o mnie z podziwem i uznaniem. „Trochę zwariowana” – mawiali, słowo żałośnie rzadko używane w dzisiejszych czasach. „Ale robi świetną quiche”.
Planowanie rozpoczęło się tak, jak zwykle bywa z wielkimi zobowiązaniami: od karty bibliotecznej.
Chcesz więcej świetnych tekstów kulinarnych i przepisów? Zapisz się na bezpłatny newsletter kulinarny Salonu , The Bite.
Wi-Fi w moim budynku było co najwyżej niestabilne, więc biblioteka kampusu stała się moim biurem, rozkładając na długim drewnianym stole archiwalne numery „Martha Stewart Living” i stosy książek kucharskich. Studiowałam strony jak Pismo Święte – sprawdzając proporcje ciasta, porównując metody przyrządzania dżemu, układałam menu, jakbym przygotowywała się do egzaminu. Zapach kurzu i tonera mieszał się z zapachem tłuszczu i masła, niczym z jakiejś upiornej uczty, którą sobie wyobrażałam.
W mieszkaniu seminaryjnym przestawiłem meble z second-handu, sprawdzając kąty i odległość między nimi, próbując obliczyć, jak dwanaście dorosłych osób mogłoby usiąść, nie niosąc talerza na kolanach. W końcu pożyczyłem z centrum studenckiego składany stolik do gry w karty i kilka krzeseł, takich, które piszczą w proteście, gdy się je otwiera, i przykryłem wszystko niedopasowaną pościelą, co – jak miałem nadzieję – sugerowało celowość.
Menu ułożyło się jak śmiała fantazja: domowe angielskie muffinki, osobno smażone na patelni i oprószone mąką kukurydzianą; moje pierwsze ciasto na tartę; bułeczki cynamonowe z polewą z serka śmietankowego; dwa dżemy, truskawkowy i jeżynowy; blacha z granolą; sześć wegańskich muffinek dla tych, którzy nie tolerują nabiału; sałatka owocowa. Przez chwilę flirtowałam z jogurtem w moim urządzeniu do gotowania ryżu, zanim postanowiłam zachować resztki zdrowego rozsądku, tylko po to, by natychmiast je poświęcić, dodając herbatniki i sos kiełbasiany.
Był przedświt, a ja smażyłam angielskie muffiny, bo źle przeczytałam notatki i zapomniałam, że jest jeszcze jeden wyrastający. Kuchnia w stylu kambuza miała dwa palniki, które działały tylko czasami i były w opłakanym stanie. Każda powierzchnia była lepka lub obsypana mąką, a może jedno i drugie. Moja jedyna sprawna szpatułka zginęła pod ściereczką kuchenną sztywną od ciasta.
Ciągle zastanawiałam się, kiedy posprzątać łazienkę – przed prysznicem, żeby się oczyścić, czy po prysznicu, żeby się obudzić. Żadne z tych rozwiązań nie wydawało się logiczne dla osoby, która nie spała o tej porze i piekła muffinki, których nie potrzebowała. W powietrzu unosił się delikatny zapach przypalonej mąki kukurydzianej i paniki.
Dla dobra historii, żałuję, że nie wydarzyła się jakaś mała katastrofa – pożar domu, bo zasnęłam, doglądając piekarnika, załamanie nerwowe jednego z żonatych profesorów, które wprawiło cały stół w lekki chaos, coś dramatycznego, co upamiętniłoby tę okazję. Ale nie. Brunch był udany. Ludzie chwalili jedzenie. Nie pamiętam, jak smakowało ani o czym dokładnie rozmawialiśmy. Pamiętam za to, że padłam na łóżko, gdy tylko ostatni gość wyszedł, i jadłam resztki w oszołomionej błogości przez cały następny tydzień. W ogólnym rozrachunku to był sukces, ale wysiłek, jaki ze sobą wiązał, zniechęcił mnie do bycia gospodarzem na lata.
Jestem pewna, że nie byłam sama z takim uczuciem. Goszczenie to jedna z tych rzeczy, które zawsze można odłożyć na później. Jesteś zbyt zajęta. Twoje mieszkanie jest za małe. Nie jesteś pewna, czy ktokolwiek chciałby przyjść. Dla mnie, bardziej niż cokolwiek innego, to był niepokój szepczący mi do ucha: Chcesz spędzić cztery dni na przygotowywaniu się na ewentualność, że się skompromitujesz? Bądź realistką.
I tak gotowałam, ale nie byłam gospodynią. Stałam się cichym architektem rodzinnych obiadów, doprowadzając Święto Dziękczynienia do mety, chowając się w cudzej kuchni na święta. Stałam się niezawodnym uczestnikiem przyjęć, przynosząc dwa lub trzy dania, żeby mieć pewność, że na stole znajdzie się coś dobrego. Stałam się tą osobą, do której dzwonili przyjaciele, gdy potrzebowali kilku dodatkowych dań na przyjęciu, na godziny przed przybyciem gości. Byłam obecna, ale niewidoczna w tej aranżacji.
To piękne na swój sposób, ale w tym roku coś zaczęło się zmieniać. Sięgnęłam po książki takie jak „ Sztuka spotkań ” Priyi Parker, „ Posiłek rodzinny ” Ferrana Adrii i materiały do nadchodzącej książki Hetty Lui McKinnon „Linger”. Uświadomiłam sobie, że goszczenie to czynność, a gościnność to cnota. To cichy gest, sposób okazywania troski, który nie ujawnia się, ale sprawia, że przestrzeń wydaje się ważna.
W coraz bardziej podzielonym świecie czułem niemal duchowy obowiązek praktykowania tego. A to, oczywiście, wymagało pracy.
Z powodu pandemii i przeprowadzki do nowego miasta, wciąż często czuję się jak nowy dzieciak w szkole – to znaczy, jakby „szkoła” dosłownie była wszędzie wokół mnie. Postanowiłem więc zacząć od małych rzeczy. Kilka tygodni temu zauważyłem, że nie znam kilku moich obecnych sąsiadów z szóstego piętra, pośród tych wszystkich przeprowadzek. Po chwili wahania wyciągnąłem kilka miniaturowych kartek okolicznościowych (jedna z bochenkiem chleba i masłem trzymającymi się za ręce, druga z wytłoczonym wzorem przypominającym puszkę sardynek) i wsunąłem je pod ich drzwi. Przedstawiłem się i lekko zasugerowałem, że miło byłoby ich kiedyś zaprosić na kawę i ciastko.
Ku mojej uciesze, obaj odpowiedzieli. I tu właśnie pojawiają się te figowe ciastka.

(Ashlie Stevens) Ciasta z dżemem figowym
W przeciwieństwie do mojego szalonego, wróżkowego brunchu z dwudziestki, kiedy starałam się wszystko robić od podstaw, te ciastka naprawdę można przygotować, gdy goście dosłownie się zbliżają. Ciasto jest kruche i maślane, złociste na brzegach i na tyle delikatne, że chrupie z sycącym trzaskiem. Nadzienie jest gęste i treściwe, dżem figowy ze słoika rozjaśniony posiekanymi daktylami i wręcz skandaliczną ilością skórki pomarańczowej, więc każdy kęs smakuje jak jesienne słońce z nutą psoty.
Możesz wycinać i wyciskać nadzienie w małe, prostokątne paszteciki z karbowanymi brzegami, jak ciasto do tostera, albo postawić na prostotę i upiec małe, okrągłe paszteciki ręcznie, foremką do ciastek – albo, w ostateczności, w szerokim słoju lub szklance. Po upieczeniu i ostudzeniu, każde paszteciki otrzymują brązowo-pomarańczową polewę cukrowo-cukrową, która twardnieje na tyle, by pękać przy ugryzieniu, posypkę płatkowego cukru Turbinado i, oczywiście, więcej skórki pomarańczowej dla dodatkowego smaku.
Oczywiście, jeśli chcesz, możesz zrobić własne ciasto na tartę i dżem figowy (w takim razie podoba mi się ten przepis i ten). Ale celem tego przepisu jest przygotowanie czegoś ciepłego, delikatnego i lekkiego, czegoś, co szybko się robi, a jednocześnie jest pyszne; ciasta, które możesz wyjąć z piekarnika i podać z kawą lub herbatą bez zbędnych przygotowań.
Nie trzeba być bohaterem, żeby ludzie poczuli się mile widziani. Czasami kruche ciasto, lepko-słodkie nadzienie i kilka pikantnych drobinek pomarańczy wystarczą, żeby zdziałać cuda. Właśnie taką magię kryją w sobie te małe, ręcznie robione ciasteczka.
Oto jak zrobić je w domu:
Składniki
Do ciast:
- 1 opakowanie (około 14 uncji) gotowego ciasta na tartę, rozmrożonego
- 1/2 szklanki dżemu figowego w słoiku
- 1/4 szklanki posiekanych daktyli Medjool
- Skórka z 1 dużej pomarańczy (podzielona: połowa do nadzienia, połowa do polewy)
- 1 jajko, lekko roztrzepane (do posmarowania)
Do polewy:
- 1/2 szklanki cukru pudru
- 1 łyżka brązowego cukru
- 1–2 łyżki świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego
- 1 łyżeczka drobno startej skórki pomarańczowej
- 1 łyżka cukru Turbinado lub grubego cukru do posypania
Wskazówki
- Rozgrzej piekarnik do 190°C (375°F). Wyłóż blachę do pieczenia papierem pergaminowym.
- Przygotuj nadzienie: w małej misce wymieszaj dżem figowy, pokrojone daktyle i połowę skórki pomarańczowej, aż składniki się połączą.
- Rozwałkuj i pokrój ciasto: Na lekko posypanej mąką powierzchni rozwałkuj ciasto na gładkie brzegi. Wytnij prostokąty (około 7,5 x 10 cm) lub koła za pomocą foremki do ciastek, foremki do ciastek lub szklanki o szerokim otworze. Potrzebna będzie parzysta liczba, aby móc dopasować wierzch i spód.
- Złóż paszteciki: Nałóż małą łyżeczkę nadzienia (około 1–2 łyżeczek) na środek połowy wyciętych foremek z ciasta. Brzegi lekko posmaruj roztrzepanym jajkiem i przykryj pozostałymi foremkami z ciasta. Dociśnij brzegi, aby je uszczelnić, zaciskając widelcem lub palcami. Wierzch lekko posmaruj roztrzepanym jajkiem.
- Pieczenie: Ułóż placki na przygotowanej blasze i piecz przez 18–22 minuty, aż będą złociste i lekko napuszone. Pozostaw do ostygnięcia na blasze przez 5–10 minut, a następnie przełóż na kratkę.
- Lukier: W małej miseczce ubij cukier puder z sokiem pomarańczowym, cukrem brązowym i skórką pomarańczową na gładką masę. Polej nim ostudzone ciasta i posyp cukrem Turbinado. Odstaw lukier na kilka minut przed podaniem.
Ta historia pierwotnie ukazała się w The Bite, moim cotygodniowym newsletterze kulinarnym dla Salon. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać więcej esejów, przepisów, wyjaśnień technik i wywiadów prosto do swojej skrzynki odbiorczej, zapisz się tutaj .
salon