Polityka międzynarodowa: powrót logiki władzy

Kiedy trzy lata temu Rosja zaatakowała Ukrainę , niemiecki minister spraw zagranicznych powiedział, że obudziliśmy się w innym świecie. Nawet wtedy można było być zaskoczonym, ponieważ świat od dawna wyglądał inaczej, niż go przedstawiano w Berlinie i Brukseli. Wprowadzenie stanu wyjątkowego skłoniło rząd federalny do ogłoszenia punktu zwrotnego, zaciągnięcia specjalnej pożyczki dla Bundeswehry i dostarczenia po raz pierwszy broni na teren objęty działaniami wojennymi.
Ale ludzie nie chcieli porzucić starego świata. Kontynuowano inwestycje w państwo opiekuńcze, przezbrajanie przebiegało powoli, a eksperymentowano z „feministyczną polityką zagraniczną”. Na zewnątrz trwała wojna, ale w domu ludzie nadal czuli się komfortowo.
Teraz odpowiedzialni za to po raz kolejny płacą cenę za swoje niepowodzenia; w sposób bardziej bolesny i upokarzający. Arbitralne działania Waszyngtonu w wojnie na Ukrainie, które podważają dotychczasowe zasady, obnażają szokującą bezsilność Europy . Niepowodzenie w ostatnich latach w próbach stania się znaczącym aktorem, w tym posiadającym potencjał militarny, zmusiło kontynent do przyjęcia roli karła, zmuszonego do obserwowania, jak jego przyszłość jest kształtowana przez innych.
Minęło osiemdziesiąt lat od czasu, gdy po raz ostatni los Europy był przedmiotem negocjacji bez udziału zainteresowanych. Chociaż podczas konferencji w Poczdamie przy stole konferencyjnym zasiedli delegaci z wielu krajów, o granicach kontynentu decydowały przede wszystkim Waszyngton i Moskwa. W tamtym czasie Europa była zdewastowana, rozdarta wojną i zdezorientowana, podczas gdy dzisiaj prezentuje się jako stosunkowo zamożna i – pomijając Ukrainę – pokojowa. Jednak pod względem militarnym, politycznym i ideologicznym kontynent jest niemalże bankrutem.
Nie będzie przesadą mówienie o upadku, o rozpadzie wielkiego politycznego domku z kart. „To, co szokuje wielu ludzi na świecie, to fakt, że Europejczycy nie przewidzieli bałaganu, w jakim się znaleźli” – napisał singapurski intelektualista Kishore Mahbubani, rozmyślając o Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa . Przypomniał pierwszą zasadę geopolityki – zawsze bądź przygotowany na najgorszy scenariusz – i oskarżył Europę o postępowanie odwrotne.
Obserwatorzy spoza Europy, a także nieliczni w niej, od dawna ostrzegają przed spadkiem znaczenia kontynentu na scenie geopolitycznej. Jednak w dzielnicach rządowych największych stolic, nie wyłączając Berlina, panowała nadzieja, że sytuacja nie jest lub nie będzie aż tak zła.
Mieli nadzieję na porażkę Trumpa w wyborach i wskazywali na własną miękką siłę: znaczenie rynku wewnętrznego i cywilizacyjną wyższość projektu europejskiego. Mocnymi słowami otoczyli się tymi samymi ideami, co wcześniej: że są niezachwianie oddani porządkowi światowemu opartemu na zasadach, polityce zagranicznej opartej na wartościach, multilateralizmowi. Świadomie pominięto fakt, że „walka” o te ideały nie zrobiła wrażenia na żadnym większym narodzie poza Europejczykami. Zaklęcia te miały tylko pewną szczątkową moc, ponieważ Europejczycy również zdawali się przemawiać w amerykańskim imieniu.
Donald Trump odebrał teraz Europejczykom tę wspólną płaszczyznę – ideę transatlantyckiej „wspólnoty wartości”. Stany Zjednoczone odchodzą od norm i traktatów międzynarodowych w stronę polityki ukierunkowanej na własny interes. W Waszyngtonie nie głosi się już idei, że siła prawa nigdy więcej nie może stać się prawem najsilniejszego. Niezrażony Trump wyciąga rękę do terytoriów zagranicznych, od Grenlandii po Gazę, anuluje umowy i członkostwa, od ochrony klimatu po handel światowy, a poprzez rozwiązanie krajowej agencji rozwoju pokazuje, że uważa międzynarodową solidarność za rzecz należącą do przeszłości.
Jednocześnie administracja Trumpa stwarza wrażenie, że to nie Stany Zjednoczone odchodzą od historycznego dziedzictwa liberalnej demokracji na Zachodzie, lecz państwa europejskie. Wiceprezydent JD Vance uważa, że rzekome ograniczanie wolności słowa i demonizowanie partii populistycznych w niektórych częściach Europy stanowią większe zagrożenie dla Zachodu niż agresja ze strony władz autorytarnych.
Minister spraw zagranicznych Marco Rubio również wywraca europejskie skargi do góry nogami: jego zdaniem to nie Amerykanie są niegodnymi zaufania sojusznikami, lecz samolubni Europejczycy. Kiedy rządy takie jak niemiecki i francuski uzasadniają swoje niewystarczające wydatki na obronę powołując się na nienaruszalność swoich systemów socjalnych, uzależniają się dobrowolnie od bezpieczeństwa amerykańskiego, co nie jest zgodne z jego rozumieniem sojuszu. Rubio nie groził rozwiązaniem NATO, wręcz przeciwnie, wezwał do „NATO z silnymi i zdolnymi sojusznikami”.
Niemcy i Europa są teraz świadkami nowego kursu Ameryki, który znalazł odzwierciedlenie w wojnie na Ukrainie. Po pierwsze, sekretarz obrony Pete Hegseth obalił to, co od trzech lat było na kontynencie uznawane za oczywiste: że rosyjski atak nie może zakończyć się porażką Ukrainy; że agresja Putina nie powinna być nagradzana w negocjacjach pokojowych; że Ukraina przystąpi do NATO w perspektywie średnioterminowej. Hegseth odrzucił to jednym słowem: „nierealne”.
Niedługo potem Amerykanie i Rosjanie siedzieli już przy stole negocjacyjnym w Arabii Saudyjskiej, bez Ukraińców, bez Europejczyków, a Trump przedstawił Kijowowi umowę, w ramach której gwarancje bezpieczeństwa miały zostać wymienione na dostęp do ukraińskich pierwiastków ziem rzadkich. Tylko nieliczni na kontynencie, jak wschodnioeuropejski historyk Jörg Baberowski, uważają inicjatywę Trumpa za „rozsądną”. Większość Niemców i Europejczyków jest oszołomiona. Ale nie mają wystarczających uprawnień, aby się temu skutecznie przeciwstawić.
Kontynent, a przynajmniej jego zachodnia część, jest w szoku, stając twarzą w twarz ze światem, który uważano za niemożliwy do pokonania. Polityka międzynarodowa wróciła do poziomu, jaki miała w XIX wieku, a właściwie do poziomu, jaki miała zawsze. Niektórzy przypominają ateńskiego generała Tukidydesa, który już w czasie wojen peloponeskich stwierdził, że „silni robią, co chcą, a słabi znoszą, co muszą”. Pomimo wszelkich prób urozmaicenia gąszczu stosunków międzynarodowych za pomocą idei prawa międzynarodowego na przestrzeni wieków, archaiczne prawo Tukidydesa raz po raz przebijało się.
Wielkie konferencje organizacyjne historii nowożytnej – Pokój Westfalski z 1648 r., Kongres Wiedeński z 1815 r., Kongres Berliński z 1878 r. czy Traktaty Pokojowe Paryskie z 1919 r. – przyniosły narodom pokój trwający zaledwie kilka dziesięcioleci. Teraz staje się jasne, że rezultaty konferencji poczdamskiej i tak zwany ład powojenny nie będą trwały wiecznie.
Można było się tego spodziewać, nie tylko w 2022 roku, gdy rosyjskie czołgi wjechały na granicę z Ukrainą. Już przed nadejściem nowego tysiąclecia stało się oczywiste, że porządek zachodni, który dziesięć lat wcześniej odniósł zwycięstwo nad komunizmem bloku wschodniego, znalazł się w defensywie. W Azji, która wyraźnie stawała się nowym centrum świata, rozpoczął się wyścig zbrojeń nuklearnych, któremu przewodziły Chiny, a towarzyszyły mu takie kraje jak Indie, Pakistan, Korea Północna i Iran. „Zwrot ku Azji”, ogłoszony przez prezydenta Obamę w 2011 r., został już naznaczony nieudanymi operacjami wojskowymi w Afganistanie i Iraku, które pokazały wszystkim, że amerykańskie wpływy i eksport zachodnich wartości osiągnęły swoje granice.
Rozpoczął się globalny wzrost znaczenia autokratów: Erdoğan w Turcji, Putin w Rosji, Modi w Indiach, Xi w Chinach. Już wtedy publikowano książki o „utracie władzy Zachodu”, a Henry Kissinger w swojej książce „Porządek świata” zadał pytanie: „Czy wkraczamy w fazę, w której mocarstwa niemające żadnych powiązań z żadnym porządkiem będą decydować o przyszłości?”
Dzięki Donaldowi Trumpowi w Białym Domu pojawił się kolejny „silny człowiek”, a fakt, że reprezentuje on wiodącą potęgę starego Zachodu, sprawia, że globalna rola polityczna jest odwrócona niemal idealnie. Uderzające jest to, że nowi silni ludzie rządzą głównie krajami o imperialnej historii. Tak jak poprzednio, sprzymierzają się lub szpiegują się wzajemnie, czy to w ramach sojuszu, czy w ramach nowych sojuszy. Ich walutą nie jest dobrobyt świata, lecz korzyść narodowa.
„Umowy” Trumpa wynikają również z opłakanej sytuacji finansowej Ameryki, ale w swej istocie niewiele różnią się od działań Chin, Rosji , a nawet Indii. Wszystkie mocarstwa w nowym, wielobiegunowym świecie opierają swoją politykę mniej na ideałach, a więcej na interesach i tym, co możliwe: na dostępie do zasobów naturalnych, na bezpieczeństwie własnych granic, na możliwych zdobyczach terytorialnych, które zazwyczaj są uzasadnione historycznymi roszczeniami terytorialnymi. Powraca logika krajowej polityki siły.
Dla Europejczyków, a zwłaszcza Niemców, jest to gorzkie pożegnanie, nie tylko dlatego, że widzą w nim odwrócenie lekcji, jakie wyciągnęli z otchłani XX wieku. Mamy teraz do czynienia ze światem, który staje się coraz bardziej niebezpieczny i nieskończenie droższy. Jeśli nie chcą być zdominowani przez silniejsze mocarstwa, muszą dostosować się do nowych zasad panujących na arenie międzynarodowej. Europie brakuje siły, by obrać odrębną drogę. Oznacza to obniżenie standardów moralnych, jakich oczekujemy od siebie i innych, oraz inwestowanie dużych środków we własne możliwości obronne – kosztem wcześniejszych priorytetów.
Pomysł europejskiej wspólnoty obronnej z własną armią nie zaprowadzi nas zbyt daleko. Doświadczenia z poprzednich inicjatyw i różnice polityczne między państwami członkowskimi nie pozwalają oczekiwać żadnych rezultatów. Gdyby europejska grupa podobnie myślących wolontariuszy zjednoczyła się poza instytucjami i koordynowała swoje uzbrojenie, prawdopodobnie udałoby się wygenerować więcej „europejskiej siły”, ale ten kurs pozostawia również otwartą kwestię, w jaki sposób kontynent powinien chronić się przed bronią jądrową. Możliwości Francji i Wielkiej Brytanii są ograniczone, a sprawiedliwego udziału pozostałych Europejczyków nie widać. Obecnie jednak w Niemczech brakuje woli, by działać samodzielnie na szczeblu krajowym, a przypuszczalnie także dobrej woli ze strony sąsiadów.
Najlepszą z pozostałych złych opcji jest rewitalizacja NATO, organizacji, która już ma ugruntowane struktury wojskowe i nie stała się przestarzała dlatego, że jej wiodąca potęga zmieniła kurs. Interesy Europy nadal pokrywają się z interesami Ameryki w znacznie większym stopniu niż z interesami jakiegokolwiek innego mocarstwa. W przeciwieństwie do Putina i Xi, Trump nie zastrasza krytyków rządu, wierzy w swobodny rozwój jednostki i jest zwolennikiem systemu konstytucyjnego opartego na podziale władzy.
Przy odrobinie dobrej woli ostatnie ciosy Amerykanów można nawet uznać za zaproszenie: będziemy nadal zapewniać wam naszą ochronę nuklearną przed Rosją, jeśli wykażecie ustępstwa w innych dziedzinach. Pierwszym rozwiązaniem byłoby pełne pokrycie kosztów obrony konwencjonalnej europejskiego obszaru NATO. Dzięki tej uldze Ameryka mogłaby łatwiej zwrócić się ku Indo-Pacyfikowi, gdzie mogłaby również chronić interesy europejskie. Sojusz Obronny Północnoatlantycki byłby wówczas na drodze do stania się sojuszem globalnym, a dawna wspólnota wartości stałaby się wspólnotą interesów strategicznych.
Debata na temat „odwróconego Nixona” pokazuje, że może to, jak już się stało, prowadzić do wewnętrznych konfliktów. Niektórzy widzą w zbliżeniu Trumpa z Putinem nie tylko próbę zakończenia wojny i spełnienia obietnicy wyborczej, ale także posunięcie strategiczne: podobnie jak prezydent Nixon oddalił Republikę Ludową od Związku Radzieckiego swoją niespodziewaną wizytą u Mao Zedonga w 1972 r., Trump próbuje poluzować neoimperialną oś rosyjsko-chińską, nawiązując kontakt z Putinem. Dla Europy ma to dwie strony medalu, ponieważ ustępstwa wobec Putina mogą promować jego gwałtowny rewizjonizm w Europie Środkowej i Wschodniej.

Drugim ustępstwem jest to, że Ameryka oczekuje liberalizacji. Wykład Vance'a na temat wolności słowa był przesadny, ale nie bez powodu. Właśnie w tym tygodniu amerykański reportaż telewizyjny o niemieckich nalotach, opublikowany na portalach społecznościowych, przyciągnął międzynarodową uwagę. „Kryminalizacja języka” poważnie nadwyręży stosunki transatlantyckie, powiedział Vance, ale nawet wiceprzewodniczący niemieckiego Bundestagu, Wolfgang Kubicki, mówił po emisji programu o „autorytarnych nadużyciach” niemieckich władz.
Ostra krytyka ze strony Ameryki nie jest tak bardzo wynikiem wątpliwego zaangażowania wojowników kultury, którzy we własnym kraju wykluczyli nieposłuszne agencje informacyjne i przyjęli z zadowoleniem szturm na Kapitol. Ameryka chce, aby jej dostawcy technologii mediów społecznościowych i sztucznej inteligencji mogli prowadzić działalność na rynku europejskim w przyjaźniejszym – mniej regulowanym – środowisku.
Minęły dekady, w których Niemcy i Europa mogły liczyć na cierpliwość i sentymentalizm Wujka Sama. Dalszy krewny zaczyna znów więcej myśleć o sobie, a to może potrwać dłużej niż cztery lata. Jego celem nie jest już Pax Americana, ale Ameryka przede wszystkim, a jego mottem życiowym jest: quid pro quo, usługa za usługę. W tym starym nowym świecie słabość militarna nie jest już podziwiana jako znak historycznego oczyszczenia, ale jest karana w kategoriach realpolitik.
Każdy, kto nie chce zostać zepchnięty na margines, potrzebuje strategicznej dalekowzroczności i odwagi do podejmowania trudnych decyzji. W przeszłości nie brakowało europejskich wzorów do naśladowania dla tego przełomowego momentu, ale nie nazywano ich już De Gasperim, Delorsem czy Merkel, lecz Machiavellim, Bismarckiem i Churchillem.
Frankfurter Allgemeine Zeitung