Życie Chucka — na dobre i na złe — tańczy do końca świata

Życie Chucka to film opowiedziany wstecz.
Nie jest to szczególnie nowatorski koncept — większość z nas odeszła już dawno od czasów, gdy siedzieliśmy w piwnicach u znajomych i z otwartymi ustami, w zadymionym podziwie wpatrywaliśmy się w zakończenie Memento .
Ale także inne koncepcje najnowszej adaptacji twórczości Stephena Kinga (co nieprawdopodobne, to dopiero druga z co najmniej pięciu adaptacji Kinga zaplanowanych na przyszły rok) nie dorównują kanonowi tego wybitnego horroru.
I choć może to być trochę spoilerem, aby wyjaśnić, w jaki sposób trzy akty tego filmu (zaczynając — przewidywalnie — od trzeciego) opowiadają historię naszego tytułowego bohatera, niestety jest to konieczne. Bo gdybyście nie wiedzieli, że jest to oparta na metaforach historia o tragicznie krótkim życiu łagodnego Chucka opowiedziana na odwrót — i nie zawsze z jego udziałem — ta i tak już zawiła narracja byłaby niemal niemożliwa do omówienia.
Ale jak zawsze niezawodny dla Kinga, prawdziwym celem tej podróży jest to, jak tam dotrzemy — jak zawsze, w tych niezawodnie przewidywalnych koncepcjach jego pisarstwa. Jest typowy uciążliwy szmalc: od pierwszego „aktu”, podążając za wypalonym nauczycielem Martym Andersonem (Chiwetel Ejiofor) poszukującym swojej byłej żony Felicii Gordon (Karen Gillan) w tym, co bardzo przypomina ostatnie dni współczesnej apokalipsy.
To jest coś w rodzaju mini historii miłosnej, tak. Ale jest to również środek transportu dla Kinga — i co za tym idzie, naszego reżysera, a teraz seryjnego adaptatora Kinga, Mike’a Flanagana — aby upchnąć ich być może zbyt słodkie bajkowe klisze.
Sposób, w jaki Chuck serwuje te banały, jest ćwiczeniem w rozproszonym sentymentalizmie. Na przykład, czy wiesz, że „kosmiczny kalendarz” Carla Sagana — który względnie kurczy historię wszechświata do jednego roku kalendarzowego — jest świetną metaforą naszej własnej ulotnej śmiertelności?
Czy wiesz, że filozofowanie na temat tego, ile dokładnie zajmuje Ziemi wykonanie pełnego obrotu (podpowiedź, to nie są 24 godziny) można przekuć w uroczą, filmową przypowieść? Wystarczy, że wyjaśni to specjalnie dla ciebie starszy grabarz z uroczym, tragicznie skazanym na niepowodzenie marzeniem o zostaniu prezenterem pogody.
I hej, czy wiesz, że moglibyśmy to wszystko zamienić w coś, co w zasadzie sprowadza się do bajki Ezopa? Po prostu umieść surrealistyczną kampanię reklamową nad całą rzezią — niewytłumaczalnie gratulując nieznajomemu Chuckowi przejścia na emeryturę po „39 wspaniałych latach” — i pozwól swoim postaciom zauważyć, jak absurdalne to wszystko jest.
Połącz to z obrazami końca świata, niepokojąco podobnymi do dzisiejszych nagłówków, i po prostu spróbuj powstrzymać się od interpretowania wszystkiego jako metafory. Rzucam ci wyzwanie.

Jednocześnie mamy banalne King-izmy: liryczne, śpiewne, tandetne wersy, które czyta się, jakby wyrwane prosto z odcinka Leave It to Beaver . Na przykład: mała dziewczynka na rolkach, którą spotyka Marty, radośnie wykrzykuje, że „Pani Gordon czasami daje nam pierniczki!” jakby dzieci nadal czerpały swoje słownictwo z gumy balonowej Bazooka Joe, a nie z Big Justice i The Rizzler .
Albo są disneyowskie frazy, które po prostu krzyczą, że zostały przetransportowane samolotem z noweli, na której zostały oparte. Gdy cofamy się do drugiego aktu, nasz narrator przedstawia nam Chucka, o którym mowa: człowieka tak agresywnie nijakiego, tak ironicznie nieświadomego swojej własnej wyjątkowej wyjątkowości, że jest „ubrany w zbroję księgowości: szary garnitur, biała koszula, niebieski krawat”.
Natomiast cytat ten wydaje się być tak dumny z samego siebie, że ani reklamodawcy filmu, ani jego gwiazdy nie potrafili powstrzymać się od powtarzania go przy każdej możliwej okazji .
Ale gdy przechodzimy dalej, z powrotem do naszego trzeciego (pierwszego) aktu, napotykamy prawdopodobnie najbardziej wiarygodną wizytówkę Kinga. Życie Chucka z dzieciństwa (w miarę jak się starzeje, granego przez Cody'ego Flanagana, Benjamina Pajaka i Jacoba Tremblaya) jest zalane dwoma tematami niewinnego dzieciństwa i niewinnie nostalgicznej, noszącej kratkę gingham, niezamykającej drzwi Ameryki, która mogła, a mogła nigdy nie istnieć.

To coraz bardziej powszechny trend filmowy, w którym pisarze gloryfikują zarówno swój dorobek, jak i szablonowe dzieciństwo z lat 60., co sprawia, że Fabelmanowie oglądali „Stań przy mnie”, aż do momentu, w którym poleciała im krew z nosa.
Żeby być uczciwym, pod scenografią kryje się przesłanie. Nie wdając się w szczegóły, wszystko sprowadza się do spuścizny samego Chucka i wzruszającej morału It's A Wonderful Life o dobrze przeżytym życiu.
Jesteśmy sumą wszystkich ludzi, których kiedykolwiek spotkaliśmy, The Life of Chuck czerpie z równie przesłodzonych adaptacji . Zawieramy w sobie mnóstwo, dosłownie cytuje — i faktycznie fizycznie przedstawia — Źdźbła trawy Walta Whitmana. Jeśli uratujesz cheerleaderkę, Chuck pożycza z czczonego tekstu Heroes , uratujesz świat.
Okej, może nie dokładnie to ostatnie. Ale to, co sprawia, że Życie Chucka jest tak wkurzające, oburzająco, kwintesencją Stephena Kinga, to to, jak bardzo podąża za schematycznymi ramami wszystkich jego nie-horrorowych wypraw.
Kiedy film ten zmaga się z przerażającym strachem przed nieuchronną, nieuchronną śmiercią — i przed tym, że wszystkie nasze doświadczenia i wspomnienia związane ze światem umrą wraz z nami — dowiadujemy się, że całe kieszonkowe wszechświaty naszych doświadczeń istnieją w nas samych.
A wraz z tym pojawiają się interesujące pytania do rozważenia. Jak ważni jesteśmy w wielkim schemacie rzeczy? Jak głębokie i wartościowe są wszystkie idee żyjące w naszych głowach? I czy istnieje jakiś satysfakcjonujący sposób, aby czuć się dobrze z nimi — i nami samymi — gdy wszystko zanika?

Biorąc pod uwagę wszystkie dodatki w rozszerzonym wszechświecie Stephena Kinga — i, co jest niemal wymogiem gatunkowym dla wzruszającego kina, oczyszczającą scenę taneczną — odpowiedź w Chucku jest niemal obraźliwie łatwa do przyjęcia.
A dzięki odwróceniu koranicznej i talmudycznej zasady, że uratowanie jednej osoby równa się uratowaniu całego świata (wraz ze szczyptą science fiction i duchów, bo przecież to opowieść o królu), nasz odwrócony finał został w całości zwieńczony ładną, schludną kokardką.
I oto masz: akceptacja śmierci w mniej niż dwie godziny. Cudownie mdły przepis na zadowalający tłumy, bardziej niż prawdopodobny nominowany do Oscara za najlepszy film (zwłaszcza biorąc pod uwagę nagrodę People's Choice 2024 na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto ). Film osadzony w nieco interesującej filozoficznej, metafizycznej przesłance, ale przepełniony rozdętymi, zamglonymi celebracjami absurdu zmieszanymi z cosplayami z Maine z połowy XX wieku.
W istocie Zielona Księga nowotworów w stadium terminalnym.
Albo przynajmniej tak wygląda The Life of Chuck po pierwszym obejrzeniu. Być może jest to krytyka w złej wierze celowo szerokiej, użytecznie kojącej historii, która nie robi niczego strasznie złego.
I w rzeczywistości, być może przesłanie jest po prostu delikatne i wystarczająco pełne nadziei, by zadziałać. Może szczególnie w tak ponurej epoce, że wszystko obecnie — od Elio Pixara po Thunderbolts* Marvela , aż po, tak, Życie Chucka — jest reklamowane jako balsam na życie w społeczeństwie, które zdaje się rozpadać w szwach.
Czy to wartościowy i zdrowy sposób radzenia sobie z oglądaniem Irlandii Północnej , Los Angeles , Gazy , Ukrainy i pozornie połowy świata płonących — jak zasugerował Hiddleston w wywiadzie dla Vanity Fair — to trudniejsze pytanie. A czy poświęcenie Chucka w obliczu śmierci, tak łatwo zdobyte, byłoby pocieszające, czy też najbardziej okrutne i puste dla tych, którzy faktycznie stoją w obliczu końca wszystkiego, to pytanie, na które nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Ale dla tych z nas, dla których śmierć jest (mam nadzieję) wciąż niewyraźną, rozmytą rzeczą w oddali, ta mała sztuka moralna przynajmniej wydaje się uspokajająca. O ile wystarczająco mocno mrużysz oczy i zostawiasz pytania za drzwiami.
cbc.ca