10 minut grozy i ogromne zniszczenia. Rolnicy są załamani

Nawałnica trwała może około 10 minut. Grad wielkości piłek do do ping-ponga leciał z nieba i masakrował hektary upraw. Szkody są nie do odrobienia.
Niebo nad żmigrodzką gminą pociemniało w środę, późnym popołudniem. Nagle zerwał się silny wiatr, a na niebie pojawiły się błyskawice. Po chwili rozpętało się piekło. Najpierw ogromne ilości deszczu zalały ulice Żmigrodu i okoliczne wioski. Niemal w tym samym momencie między Karnicami a Węglewem na wysokości ronda przy zjeździe z S5 nastąpiła kulminacja. Z nieba zaczął padać grad wielkości piłek do ping - ponga. Lodowe kule niszczyły uprawy, masakrowały owoce oraz sadzonki.
Do zalanych ulic natychmiast ruszyła pomoc. Straż pożarna i lokalne oddziały OSP interweniowały w wielu miejscach. Usuwano powalone drzewa. Wypompowywano wodę z zalanych pomieszczeń. W internecie mieszkańcy publikowali zdjęcia i filmy. Niektóre drogi wyglądały jak rwąca rzeka.

W czwartek nasza redakcja otrzymała wiadomość. Okazało się, że ucierpiało nie tylko miasto, ale przede wszystkim ogromne straty ponieśli rolnicy. Pojechaliśmy na miejsce. W mieście pracowały służby porządkowe, które usuwały z ulic połamane gałęzie. Okazało się, że w kompleksie parkowo - pałacowym wichura połamała i powaliła wiele drzew. Park został zamknięty dla mieszkańców, a strażacy przystąpili do cięcia pni, na mniejsze kawałki. Zniszczenia były też w wielu innych miejscach. Jadąc przez miasto widzieliśmy wiele połamanych drzew czy gałęzi. Wtedy dostaliśmy telefon od jednego z mieszkańców. Powiedział, że wczorajsza nawałnica kompletnie zniszczyła hektary znanej w okolicy plantacji “Kiszonki Sznajderów”.

- To prawda, mamy ogromne straty. Grad doszczętnie zmasakrował nam około 18 hektarów upraw ogórków. Nie nadają się do niczego. Także w tym roku, kiszonek chyba nie będzie - powiedziała nam Emilia Sznajder i dodała: - Do tego zniszczone zostały inne uprawy. Kapusta, ale także dziesiątki hektarów zbóż. Cała tegoroczna praca poszła na marne. Straciliśmy setki tysięcy złotych, ale proszę zadzwonić do Pana Piotra Chorzępy. Tam nawałnica zniszczyła mu wszystko. 100% upraw. To przerażające - opowiadała Pani Emilia i wskazała nam pole, gdzie możemy zobaczyć skutki ulewy.
Zapytaliśmy jeszcze czy uprawy były ubezpieczone i czy jest szansa na jakąś pomoc? Pani Sznajder powiedziała, że paradoksalnie chyba nikt z rolników nie jest w stanie opłacić kosztów ubezpieczenia, choćby bardzo chciał.
- Proszę sobie wyobrazić, że z pola, z którego mogę mieć około 400 tys. złotych przychodu, musiałabym zapłacić około 200 tys. zł ubezpieczenia. To tak jakby kupił Pan samochód za 150 tys. zł. i musiał zapłacić roczne autocasco w kwocie 75 tys. zł. Przecież to jasne, że nikt nie zapłaci. Proszę podjechać na nasze pole, zobaczycie jak to wygląda - podsumowała Emilia Sznajder.
Pojechaliśmy. Jadąc, już z daleka widzieliśmy dziwne zjawisko. Wydawało się, że na całym obszarze jest albo jezioro, albo rozłożona ogromna folia. Gdy dojechaliśmy na miejsce, zobaczyliśmy hektary stojącej wody. Całość upraw dodatkowo była zniszczona przez grad. Sadzonki zostały dosłownie zmasakrowane. Na środku zalanej parceli stał traktor. Były też węże, którymi próbowano wypompowywać wodę. To był dramat.
Stojący przy drodze pracownicy powiedzieli, że czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Wszystko zostało zniszczone.
Skontaktowaliśmy się z kolejnym rolnikiem. To Piotr Chorzępa, o którym wspominała Pani Sznajder. Umówiliśmy się na spotkanie przy jego posesji.
- Chcecie zobaczyć jak wygląda moje pole truskawek? Jedźcie za mną - powiedział witając się z nami, Pan Piotr.
Po chwili zjeżdżając z asfaltowej drogi w pole zobaczyliśmy przerażający widok.

- Proszę zobaczyć, tak wyglądają owoce truskawek. Dosłownie zmiażdżone. Sadzonki ich łodygi całe połamane. To koniec, nie ma czego ratować. Cała plantacja została zniszczona - pokazuje Piotr Chorzępa i dodaje: - Cała nasza tegoroczna praca poszła na marne. Na nawozy, na sadzonki i przygotowanie do sprzedaży wydałem około 150 tys. zł. Nasze uprawy i ziemia, to jest warsztat pracy pod otwartym niebem. Mogę to porównać do tego, jakby komuś spaliła się cała fabryka. Po prostu straciłem wszystko.
Piotr Chorzępa, jak sam mówi, nie ma dużego gospodarstwa. Oprócz truskawek ma jeszcze plantację bobu, cebuli i kapusty.
- Przejdźmy obok, pokażę, co zostało z cebuli - mówi. Gdy dochodzimy na miejsce pokazuje, co z niej zostało.
- Grad ją dosłownie zmiażdżył. Ona za chwilę zacznie gnić. Proszę spojrzeć, wszystko do wyrzucenia - mówi i dodaje:
- Ja czegoś takiego, nigdy nie widziałem, a pracuję w rolnictwie 20 lat. Owszem zdarzały się silne opady deszczu i czasami gdzieś na fragmencie pola, stała potem woda, ale czegoś takiego jeszcze nie było. Jak przyjechałem po tych opadach gradu, to proszę sobie wyobrazić, że tam, gdzie zjeżdża się z ronda, o tam - wskazuje nam miejsce - leżała ogromna góra gradowych kul, które stoczyły się po jezdni. Tego było więcej niż ten pojemnik.
Nasz rozmówca wskazał na kilkumetrowy zbiornik stojący w pobliskiej firmie.
- Tu nic nie było widać. Wydawało się, że jesteśmy w ogromnej łaźni. Tu była taka para, że tak jak teraz stoimy koło siebie, to ja bym nic nie widział. Wszystko było białe. To lód odparowywał - opowiada i przyznaje, że sam nie wie co się właściwie wydarzyło. Pytamy, czy takie anomalie, to jego zdaniem zmiana klimatu?
- Trudno powiedzieć. Sam nie wiem w co wierzyć a w co nie. Tyle się czyta i słyszy. Nie chcę ulegać teoriom spiskowym, ale coś może być na rzeczy - przyznaje. Po chwili jedziemy obejrzeć pole kapusty i bobu.
- Kilka dni temu, moja znajoma jak zobaczyła naszą kapustę powiedziała mi, że mógłbym ją wysłać do firm, które robią katalogi, taka była dorodna. A teraz proszę zobaczyć, co z niej zostało. Grad ją poszatkował - opowiada.

Zniszczona została też cała uprawa bobu. Łodygi zostały połamane, a całe pole zalane. Dosłownie nic nie ocalało.
Piotr Chorzępa opowiada, że swoje uprawy sprzedaje głównie w Żmigrodzie, gdzie ma swój punkt. Ma też kilku odbiorców na terenie sąsiednich powiatów. Zawsze stara się dbać o jakość. Widać, że w pracę wkłada serce, bo gdy opowiada o tym jak przebiega produkcja, wskazuje na drobne szczegóły, które mają znaczenie dla finalnego efektu. Pytamy, co teraz zrobi, czy może liczyć na jakąś pomoc i co z pracownikami sezonowymi.
- Szczerze? Sam nie wiem. Na razie trzyma mnie chyba adrenalina, ale nie wiem co zrobię. Żal mi pracowników. Niedawno do pracy przyjechali Ukraińcy. Pracują u mnie od dawna i są zadowoleni. Jeszcze wczoraj panie rwały truskawki, a dzisiaj powiedziałem im, że pracy już nie ma. One zapytały czy mogą jakoś pomóc, ale ja wiem, że przecież przyjechały tu, żeby zarobić na swoje rodziny. Powiedziałem, żeby może spróbowały znaleźć zatrudnienie u innych rolników. Może w sąsiednich powiatach - mówi i dodaje, że to nie jest łatwa praca. Na dowód opowiada anekdotę:

- Kilka dni temu zatrzymała się tu przejazdem pewna Pani, chciała kupić dwa koszyki truskawek, ale mu już akurat skończyliśmy pracę. Powiedziałem jej, że może sobie sama, za darmo uzbierać z tego co zostało. Po pewnym czasie zadzwoniła do mnie i powiedziała, że woli zapłacić nawet 50 zł, niż zbierać truskawki. Mówiła, że nie zdawała sobie sprawy, jaka to ciężka praca - opowiada i wraca myślami do swojej plantacji.
- Proszę zobaczyć jak wyglądały? - mówi i pokazuje nam zdjęcia w telefonie. Widać dorodne czerwone owoce i piękne, duże zielone sadzonki. Nawałnica zniszczyła mu niemal cały tegoroczny zysk. Pytamy co dalej? Czyli liczy na jakąś pomoc?
- Chyba rok czy dwa lata temu, jak był taki silny przymrozek, który też zniszczył sadzonki dostałem 560 zł odszkodowania. Sam nie wiedziałem co z tym zrobić, takie to były pieniądze - opowiada, ale przyznaje, że przy takich nieprzewidzianych kataklizmach, powinna być jakaś rządowa pomoc.
- Znam rolników, którzy kiedyś stracili dorobek całego życia. Byli i tacy, którzy myśleli o samobójstwie. W jednej chwili stracili lata swojego życia i pracę. To trudne chwile, ale nie będę się załamywać. Mimo wszystko cieszę się, że kataklizm ominął mój dom, bo pewnie grad zniszczyłby dach czy samochody - kończy rozmowę Pan Piotr.
Pomoc poszkodowanym rolnikom zaoferował lokalny samorząd. Burmistrz Robert Lewandowski powiedział nam, że powołano już komisję do oszacowania szkód.

- Do wtorku będziemy szacować straty, będziemy opracowywać protokoły ze strat, a potem, każdy będzie mógł zgłosić wniosek o odszkodowanie - mówi nam burmistrz Lewandowski i dodaje, że jeśli przepisy nie uległy zmianie, to na starcie każdy, kto poniósł straty w ponad 30% upraw dostanie odszkodowanie do hektara. Może to być około 1000 zł na hektar. Włodarz zapowiedział też, że będzie prowadził również rozmowy z Wojewodą o jakimś dodatkowym, może rządowym wsparciu. Sprawą zainteresowano też Dolnośląską Izbę Rolniczą.
Silne ulewy, lokalne podtopienia, wichury i czasami gradobicia, to coraz częstszy widok w naszej okolicy. Burmistrza pytamy, czy samorząd obserwuje, że klimat ulega zmianie. A jeśli tak, to jak można temu zaradzić?
- Trudno powiedzieć, ale faktycznie kiedyś miałem wrażenie, że było inaczej. Jak byłem mały, to w zimie było zimno i był śnieg. Teraz albo mamy susze, albo anomalie pogodowe - powiedział nam Robert Lewandowski i dodał, że chyba każdy już widzi, że klimat się zmienia, że następuje ocieplenie. Co można zrobić? Przede wszystkim dbać o środowisko, o zieleń.
- Gmina stara się to robić. Został prawie rozwiązany problem śmieci, które kiedyś były podrzucane do lasów. Są programy wymiany starych pieców na odnawialne źródła energii. Stawiamy też na edukację - informuje włodarz.

Trochę inaczej sprawę widzi Emilia Sznajder, która powiedziała nam, że nie jest pewna, czy to już zmiana klimatu, czy jednak chwilowe anomalie.
- Ja pamiętam opady deszczu z 1997 roku. Wtedy padało przez kilka dni. Nasze ogórki też wtedy zostały doszczętnie zniszczone, a my jako dzieci cieszyłyśmy się, że nie musimy iść do pracy. Jestem fizykiem i widzę, że nie da się tego tak łatwo obliczyć. Zresztą do tej pory, mamy trudności z dobrym przewidywaniem pogody - opowiada Pani Emilia i dodaje, że trzeba się jakoś przyzwyczaić, ale oczywiście o środowisko musimy dbać wszyscy.
Inaczej o sprawie mówi prof. Bogdan Chojnicki, z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, który na co dzień bada jak zmienia się temperatura w naszym regionie i jaki może mieć wpływ na nasze życie.
Opowiadamy mu o tym, co spotkało rolników i pytamy, czy takie zjawisko może mieć związki ze zmianami klimatu? Czy będziemy doświadczać częściej podobnych zdarzeń?
- Samo gradobicie nie jest zmianą klimatu. Jest to typowe zjawisko meteorologiczne, czyli krótkie i intensywne. Tak było jest i będzie, co do tego nie ma wątpliwości. Natomiast problem jest wtedy, gdy zastanawiamy się nad tym, na ile często powinno ono występować. I niestety, patrząc z perspektywy zmian klimatycznych, od lat obserwujemy globalny wzrost temperatury i to jest fakt. To są badania i twarde dane. A to już ma konkretne fizyczne konsekwencje. Wzrost temperatury, to wzrost energii, czyli im jest cieplej, tym energia cieplna jest wyższa. To jest prosta fizyka i każdy to wie - tłumaczy profesor Chojnicki.
To jakie to ma skutki dla naszego regionu? - pytamy.
- To proste. Skoro mamy więcej energii, to wszystkie zjawiska atmosferyczne będą bardziej dynamiczne czyli bardziej gwałtowne. Takich zjawisk będzie albo więcej, albo będą intensywniejsze. Po prostu, energia musi znaleźć ujście. Podam przykład garnka z wodą. Gdy podgrzewamy garnek, woda najpierw porusza się powoli, ale gdy temperatura rośnie, zaczyna mocno bulgotać i czasami wylewa się na zewnątrz. Więc sam proces gradobicia się zdarza, ale wraz ze wzrostem temperatury, takich zjawisk będzie więcej, a przede wszystkim mogą być bardzo intensywne. Np. kule gradowe będą dużo większe. Dużą rolę odgrywają tu też prądy wstępujące, które unoszą te kule na dużą wysokość, a przez to, że opadają i znowu się unoszą i tak kilka razy, więc rosną do dużych rozmiarów i potem z impetem spadają na ziemię. Pamiętajmy, że nawet niewielki wzrost temperatury, to nie tylko odczucie ciepła, ale przede wszystkim jest dużo więcej pary wodnej w powietrzu. Mamy więc do czynienia nie tylko z paliwem, które potrafi maszynę ruszyć, ale i z wodą, którą można zamienić na kule lodowe. Czyli zmiana klimatu, powoduje lepsze warunki do gradobicia, intensywnych opadów, bo siły napędowe są po prostu większe. Na równiku, gdzie jest bardzo ciepło, są zdecydowanie mocniejsze zjawiska atmosferyczne niż u nas. Niestety, w Polsce będziemy mieli do czynienia z podobnym zjawiskiem. Fizyka jest wszędzie taka sama - wyjaśnia.

Aktualizacja: 06/06/2025 17:53
nowagazeta